Stelmet Zielona Góra rozpocznie dziś cykl spotkań sparingowych w Ljubljanie a my prezentujemy pierwszy raport naszego współpracownika Karola Szendi, który jest już na miejscu i relacjonuje swoje wrażenia i perypetie związanie z dojazdem. Będzie więc bardziej prywatnie, ale w kolejnych wpisach już tylko o koszykówce. Zapraszamy.
Opowieść ta powinna się zaczynać w sierpniu 2013 gdy wprowadziłem się do mojej dziewczyny. Ja miastowy chłopak, który krowę i konia widział jedynie na obrazku albo z okna samochodu, poznałem wspaniałą dziewczynę ze wsi. Chociaż to nie taka zwykła wieś, bo z własnym terminalem lotniczym i codziennym połączeniem do Warszawy. Dziewczyna oczywiście też niezwykła.
Od razu po przeprowadzce na wieś zabrałem moją ukochaną na urlop do słonecznej Toskanii. Jeszcze przed wyjazdem z kraju udało się wynająć moje kawalerskie mieszkanie. Jak się okazało trafiło do jednego z zagranicznych graczy Stelmetu Zielona Góra. Przy tej okazji przypadkiem dowiedziałem się o tym, że Stelmet będzie grał w turnieju towarzyskim w niemieckim Nuernberg. Urlop udało się przedłużyć o kilka dni w taki sposób, że w drodze powrotnej zajechaliśmy do Nuernberg obejrzeć piątkowy i sobotni mecz.
Miasto okazało się niezwykle urokliwe i zorganizowane z iście niemiecką precyzją. Stelmet pokazał się z dobrej strony, choć kontuzja ścięgna Achillesa, której nabawił się Mantas Cesnauskis nasuwała myśl o tym kto go zastąpi. Dalsze losy Stelmetu w sezonie zasadniczym już znacie. Ja w każdym bądź razie byłem niezmiernie zadowolony, że mogłem być jednym z pierwszych kibiców oglądających naszych chłopaków w akcji z poważniejszym przeciwnikiem niż Muszkieterowie Nowa Sól.
Po roku czasu od tamtych wydarzeń moja narzeczona została moją żoną i jestem z tego cholernie dumny i szczęśliwy. Niemniej jednak nie byłbym zodiakalnym Bykiem gdybym sobie czegoś przy tej okazji nie wynegocjował. Takie moje małe hobby. Gdy tylko zaplanowaliśmy najważniejsze rzeczy do ślubu powiedziałem mojej ukochanej, że chciałbym abyśmy w podróż poślubną pojechali tam gdzie Stelmet będzie grał turniej przygotowawczy do sezonu. Może będzie to Francja, Hiszpania albo Włochy. Oczywiście zaznaczyłem, że tylko jeśli będzie to turystycznie atrakcyjne miejsce. Dwa tygodnie przed ślubem dowiedziałem się, że będzie to Słowenia, a konkretnie Ljubljana i od razu byłem pewien, że żona nie będzie protestować.
3 września 2014
Czas ruszać w drogę na Słowenię. Wybieramy się jak przysłowiowe sójki za morze i nie ma mowy o wyjeździe przed godziną dwunastą. Po drodze zajeżdżamy do rodziców w Zielonej Górze. Stety lub niestety mama czeka już z obiadem. Już wiem, że jak ruszymy w drogę o trzynastej to będzie cud. Całe szczęście dzisiaj śpimy w Brnie. O podróży do Ljubljany tego dnia nawet nie ma mowy. Brno to zaledwie 350km, ale nie chcemy jechać przez Pragę więc robimy wycieczkę krajoznawczą drogami lokalnymi czyli teoretycznie najkrótszą drogą, bo nie po autostradach. To był błąd. Do Brna docieramy o 21:30 po blisko sześciu godzinach jazdy.
Panorama Brna
Dzień był długi, ale byłem porządnie wyspany i nakarmiony więc nawet czuję się na siłach do wyjścia z apartamentu, który i tak jest na samej starówce dlatego daleko nie trzeba chodzić by napić się czeskiego piwa. Po przejściu dosłownie kilku kroków trafiamy na bar o zabawnej nazwie Výčep Na stojáka. Sylwia bierze pszenicznego Primatora, a ja jakiegoś lokalnego Pilsa. Znowu ona ma lepsze. Moje z każdym łykiem coraz bardziej smakuje starą szmatą i beczką… Fuj.
Trzaskamy piwko na stojaka jak nakazuje nazwa lokalu i oczywiście słyszę rodzimy język. Obok nas dwóch gości popija piwko. Zaczynamy rozmawiać i okazuje się, że obaj pracują w Brnie. Pierwszy z nich dopiero zjechał z Wysp, a drugi robi dla dużego koncernu IT w „customer service”. Urządzamy sobie pogawędkę o życiu w Czechach itp. Chłopak z IT jest niezwykle wylewny i sprzedaje nam mnóstwo informacji na temat naszych południowych sąsiadów i nie tylko. Po pięciu minutach rozmowy zdradza nam swoje zarobki. Wow… tego się nie spodziewałem. Ciągniemy tematy geopolityczne i okazuje się, że on pochodzi z Gdyni. Chwalę się, że jedziemy do Ljubliany na mecz naszych chłopaków ze Stelmetu. Nawet się nie zająknął. Pewnie kibicuje Arce Gdynia albo w ogóle sport jest mu obcy. Zresztą tak też trochę wygląda. Wypijamy po dwa piwka i zrywamy się do hotelu bo minęła już północ i wypadałoby się położyć spać. W końcu jutro zwiedzanie Brna i droga do Ljubljany.
4 września 2014
Wstajemy dość leniwie i zanim się wytaczamy z apartamentu jest już dziesiąta. Ładujemy walizy do samochodu i ruszamy na podpój stolicy Moraw. Pięknie odnowione kamienice, idealnie położony bruk i kościół św Jakuba robią na nas ogromne wrażenie. Szybko jednak przypominamy sobie, że nie jedliśmy jeszcze śniadania. Żaden fast food rodem z Kentucky czy innego stany USA nie wchodzi w grę. Zasiadamy w ogródku jakieś karczmy rodem ze średniowiecza. Taki klimat. Obsługuje nas kelner w lnianej szacie wyglądem przypominającej te noszone w XVI wieku. Fajnie mówi po anglosasku więc nie ma problemu z komunikacją. Zawsze wolę język Wyspiarzy bo w Czechach zbyt wiele słów ma przeciwne znaczenie niż w polskim.
Zanim dostaniemy posiłek, zamawiamy dwie kawy i wsłuchujemy się w dzięki ulicznej kapeli grającej po drugiej stronie tramwajowych szyn. Panowie dają czadu, aż Sylwia bierze aparat w rękę i leci im zrobić zdjęcie. Przy okazji wrzuca oczywiście coś do futerału na skrzypce jednego z grajków. Skład mają ciekawy: gitara akustyczna, skrzypce, kontrabas i saksofon. Koleś na saksie robi taki klimat, że oboje za odpływamy w naszych wspólnych marzeniach.
Kapela
Kuchnię otwierają za kwadrans, ale kelner jest swojakiem i przyspiesza trochę realizację zamówienia. W dodatku poleca nam obiadowe menu dnia. Rozumiecie, obiad na śniadanie to trochę jak w „Nie lubię poniedziałku”. Dla bezpieczeństwa zamawiamy jedno danie lokalne i jedno globalne, które ciężko spaprać. Tak na wszelki wypadek gdyby obsługa i produkty były jeszcze wczorajsze. Zupełnie niepotrzebnie. Knedle z boczkiem na kapuście i z podsmażaną cebulką wciąż jeszcze wywołują u mnie odruch Pawłowa.
Po posiłku zwiedzamy jeszcze trochę. Między innymi wchodzimy na wierzę ratusza skąd roztacza się wspaniały widok na panoramę Brna. To jest dobry wybór ponieważ w drodze na szczyt pokonujemy 173 schody. Odrobina ruchu po takim śniadaniu na się przyda. Na górze dopada mnie lekki lęk przestrzeni. Sam nie wiem dlaczego bo balustrada jest betonowa i nie ma żadnego zagrożenia wypadnięciem. Śmigamy na dół i obieramy kurs na kolejne zabytki. O 13:00 zaczynamy kierować się w stronę samochody bo do Ljubljany jeszcze kawał drogi.
Tablica na szczycie wieży
Znów jedziemy lokalnymi drogami bo zahaczamy o Mikulov. Miasto słynące z tradycji winiarskich i pięknego zamku. Polecił nam je kolega z Gdyni, więc nie mogliśmy nie zajechać. Zobaczcie fotkę i sami oceńcie czy było warto.
Mikulov
Mikulov
Chciałbym powiedzieć, że Austrię mijamy nawet nie wiem kiedy, ale tak niestety nie było. Choć moje mega oszczędna C4 nie lubi jeździć szybciej niż 115 to 100 km/h to prędkość dominująca na tamtejszych autostradach spowalnia podróż. Niestety do Wiednia docieramy w godzinach szczytu i oczywiście trafiamy na „Unfall” i „Stau”. Te dwa słowa w języku germańskim zawsze spędzają mi sen z powiek. Tracimy blisko dwie godziny bo „pastuchy” muszą sobie popatrzeć na to co się stało i zwalniają do 20 km/h. Nie zrozumcie mnie źle. Nie mam nic do Austriaków. Wbrew pozorom lubię ich. Pastuchy to taka moja indywidualna pieszczotliwa nazwa dla nich. Wszak wypasanie parzystokopytnych to ich naturalna zdolność tak samo jak jazda na nartach.
Do Ljubljany docieramy z dużym opóźnieniem i zaniepokojeniem. W drodze odbieram telefon z hotelu, a Pani twierdzi, że coś jest nie tak z moją kartą visa, z której to miała być pobrana płatność. Taki rodzaj rezerwacji wybrałem nieopacznie. Trafiamy do hotelu i na nasze szczęście z kartą wszystko jest ok. Logujemy się w pokoju i ze zdumieniem stwierdzam, że to jeden z najbardziej stylowych hoteli, w którym przyszło mi mieszkać. Wiem co mówię. Ponad 500 nocy w hotelach całej Europy w ciągu ostatnich 7 lat uprawnia mnie do takiej opinii.
Jutro kolejne wrażenia i… Stelmet.
Karol Szendi