Rob Jones. Były już zawodnik Stelmetu Zielona Góra, rozegrał w barwach zielonogórskiej ekipy 20 spotkań, zdobywając w polskiej lidze 138 punktów. Do Zielonej Góry przybył z dalekiej Kalifornii. Mało kto wie, że oprócz słonecznych wspomnień przywiózł ze sobą również bardzo mroczną historię…
Wszystko zaczęło się w latach pięćdziesiątych minionego wieku. Wtedy też w Ameryce powstała sekta Świątynia Ludu. W szczytowym momencie należało do niej nawet 30 tysięcy osób. Wyznawcy głosili zbliżający się koniec cywilizacji i konieczność jej odbudowy na zasadach przypominających sowiecki socjalizm. Swojego lidera nazywali Tatą.
Sektę założył James Warren „Jim” Jones zwany również Wielebnym Jonesem. Pochodził z Indianapolis na północnym wschodzie USA. Założona przez niego sekta działała początkowo w Kalifornii. Po kilku latach przeniosła się do Gujany na północy Ameryki Południowej. W sercu dżungli wyrosła niezależna osada Jonestown, gdzie zamieszkali wyznawcy religii, stworzonej przez Wielebnego Jonesa.
Wstęp do ich osady był ściśle kontrolowany. Panował obowiązek bezwzględnego podporządkowania. Założyciel Świątyni Ludu zabraniał swoim wyznawcom kontaktów ze światem zewnętrznym. Na terenie Jonestown dochodziło również do tortur. Poddawano nim osoby, które nie zgadzały się na „praniu mózgu”. Sytuacja w miasteczku zamieszkanym przez ponad tysiąc osób zaniepokoiła ówczesne władze USA. W 1978 na miejsce udał się kongresman Leo Ryan, by wymusić na Wielebnym Jonesie pozwolenie na opuszczenie osady przez osoby, które wyrażą wolę powrotu.
James Jones zgodził się na to. Po zakończeniu wizyty kilka osób wraz z kongresmenem opuściło osadę i wsiadło do samolotu, który miał odlecieć do USA. Nic z tego. Służba złożona z najbardziej gorliwych wyznawców Wielebnego otworzyła ogień do uciekinierów. Zginęły trzy osoby, w tym kongresmen Ryan.
Był to wstęp do makabrycznych wydarzeń, które miały miejsce kilka godzin później. W osadzie zarządzono zbiórkę. Na tak zwaną „białą noc” przybyło prawie tysiąc osób. Jim Jones obwieścił zebranym, że jedynym dobrym wyjściem z sytuacji jest śmierć. Na rozkaz Jonesa rodzice napoili dzieci cyjankiem, później sami wypili truciznę. Śmierć poniosło 900 osób.
Było to największe zbiorowe samobójstwo w dziejach świata.
Masakrę przeżyło jedynie kilku mieszkańców Jonestown. To między innymi przybrany syn Wielebnego – Jim Jones Junior. Gdy do osady przybył kongresman Ryan, on przebywał w niedalekim Georgetown, gdzie… grał w koszykówkę. Razem z kilkoma mieszkańcami osady udał się tam na mecz przeciwko reprezentacji Republiki Gujany. Udział w towarzyskim spotkaniu uratował mu życie. Zginęły jednak najbliższe mu osoby: matka, ojciec, żona i nienarodzone dziecko.
Kilka tygodni później wrócił do Ameryki. Osiedlił się w San Francisco. Po raz kolejny wziął ślub. Jego żoną została białoskóra Erin. Wspólnie doczekali się potomstwa. W 1989 na świat przyszedł chłopiec, któremu nadali imię Rob. Jak już się domyślacie – to nasz były gracz na pozycji numer cztery.
Do świata koszykówki wprowadził go ojciec – Jim Jones junior, który był pierwszym trenerem młodziutkiego Roba.
Dziś senior Jones odczuwa satysfakcję, że dzięki osiągnięciom jego syna nazwisko rodziny Jones odzyskuje honor. Postępy Roba w akademickich rozgrywkach NCAA chwalili amerykańscy komentatorzy. Jeszcze niedawno jego power dunkami zachwycali się kibice Stelmetu. „Teraz chcę być znany jako ojciec Roba, nie jako potomek Jima” – mówi ojciec byłego reprezentanta Stelmetu.
Sam Rob do historii swojej rodziny odnosi się z dystansem. „Wiele razy spotykałem w hallu mojej szkoły obce osoby, które mówiły: hej Rob, właśnie mieliśmy lekcję historii o Wielebnym Jimie Jonesie” – powiedział w jednym z wywiadów. „Odpowiadałem tak; zgadza się, to był mój dziadek. I odchodziłem z uśmiechem”.
„Historię z Jonestown traktuję jedynie jako opowieść. Choć dana mi możliwość odbudowy dobrego imienia naszej rodziny to dla mnie jedno z najpiękniejszych uczuć w życiu” – mówi dziś Rob Jones.
Paweł Mytlewski
—————————————
Opracowano na podstawie:
– ESPN.com
– San Francisco Chroncle
– Tygodnik Polityka