Od kilku dni na dźwięk słów Walter Hodge twarze moich znajomych wykrzywiają się jak po wypiciu szklanki soku z cytryny. A ja nie wiem dlaczego? – komentuje dla nas Paweł Mytlewski z Radia ESKA Zielona Góra.
To było do przewidzenia. Jeszcze zanim nasze miasto zaczęły odwiedzać euroligowe zespoły każdy kibic wiedział, że Portorykańczyk jest regularnie wystawiany na kuszenie. Przez kluby krajowe i zagraniczne. Mało kto nie chciałby przecież w swoim rosterze Allena Iversona Polskiej Ligi. Kolesia, który wydarzenia na boisku widzi z trzysekundowym wyprzedzeniem we własnej głowie. A jeszcze szybciej potrafi wjechać pod kosz, rzucić punkty i wymusić faule. Nie cierpi przy tym na „syndrom Wittmana”. Aklimatyzacja w nowej kulturze nie przysporzyła mu żadnych problemów. Po kilku miesiącach od przybycia spotkałem go w sklepie, gdzie bez żadnych oporów zaczepiał i czarował ekspedientki. W przeciwieństwie do wielu zagranicznych gwiazdorów, którzy grając dla Zastalu bali się opuszczać swoje domowe twierdze.
Taki gość to dla nas skarb – powie jeden z drugim. I zgoda. Hodge ma charyzmę i dar przekonywania. Choć i bez tego by się obył. Do skutecznego przekonywania o swojej wartości wystarczą mu statystyki. I tutaj na chwilę się zatrzymamy. Bo skoro o wartości mowa – trzeba w końcu użyć słowa pieniądze.
Propozycje, których nie możesz odrzucić
Wielu z nas ma przekonanie, że Walter kocha kibiców, kocha Zieloną Górę i świata nie widzi poza 100-tysięczną miejscowością gdzieś na zachodzie Polski. Że atmosfera w hali i miłość kibiców przywiązała go do Winnego Grodu przynajmniej na kilka kolejnych lat. Otóż ja widzę to inaczej. Przypomnieć dlaczego?
Wystarczy wrócić do końcówki sezonu 2010/2011. Każdy pamięta striptiz Hodge’a i słynne „zostaję z wami” na t-shircie. Sama chwila była bardzo wzruszająca. Na ziemie sprowadziły niektórych późniejsze wywiady. Walter podkreślał w nich kilkukrotnie, że o pozostaniu zadecydowała pragmatyka. Nasz idol tłumaczył: chcę się rozwijać (zarabiać więcej kasy), grając w lepszych (bogatszych) klubach, a kolejni pracodawcy (z kupą forsy na koncie) chętniej przyjrzą się CV zawodnika, który rozegrał więcej niż jeden sezon w danym klubie. A że w Zastalu był wtedy jak pączek w maśle – zdecydował się na pozostanie.
Kolejne „wielkie kuszenie” rozpoczęło się po zwycięskim meczu z Turowem, który wieńczył ubiegły sezon. Po lampce szampana, z brązowym medalem na szyi Walter myślał już o podboju kolejnych koszykarskich lig. A miał w czym wybierać; ofert od agentów było więcej niż palców u dłoni. Zapytał go wtedy redaktor Białogłowy; czego trzeba, by pozostał w Zielonej Górze? Odpowiedź Hodge była bardzo rozbudowana. Ale słowo „money” padało w niej częściej niż w utworze ABBY z 1976 roku.
Wtedy do akcji wkroczyli rozgrywający Stelmetu. Ktoś się zdziwi, ale nie chodzi tu wcale o Marcina Fliegera czy Filipa Matczaka. Mowa o Januszu Jasińskim, Stanisławie Bieńkowskim i Mieczysławie Więckowiczu. A właściwie o ich tęgich i hojnych rękach, które władowały potężną kasę do dzbana z napisem „nowy kontrakt Waltera”. To dzięki nim, albo raczej – WYŁĄCZNIE dzięki nim nasz bohater pozostał w Zielonej na kolejny sezon. Sentymenty nie miały nic do rzeczy.
Podobnie było we wtorek. Walter słysząc słowo Mediolan (kasa), od razu pomyślał – jadę! Był świadomy, że gra w Italii pozwoli mu pokazać się skautom z NBA, a to może oznaczać choćby kilkumiesięczną przepustkę do gry w najlepszej lidze świata. A nawet krótki epizod u boku LeBrona czy Hardena zaprowadziłby go na szczyt listy „most wanted” wielu potężnych klubów, niekoniecznie z USA (jeszcze większa kasa).
8 tysięcy kilometrów od Puerto Rico
Hodge to człowiek z zupełnie innej bajki niż my. Pochodzi z Portoryko, które niebawem przekształci się w kolejny stan USA. A to przecież kolebka bezwzględnego kapitalizmu. Systemu, który dla naszych rodaków jest nadal bardziej egzotyczny niż plaża Waikiki. Dla tego musimy zrozumieć, że nasz heros może mieć inne priorytety. Nie szczypie się, gdy musi przyznać, że gra dla kasy. Tak założył sobie na starcie i tego się trzyma. Nam zostaje życzliwie uśmiechnąć się i ze zrozumieniem pomachać ręką, gdy zdecyduje się na pożegnanie z Zieloną Górą.
To nie wina Hodge’a, że polska liga wciąż jest traktowana jak Przystanek Alaska. Nasza miłość do lokalnych klubów nie przekłada się na atrakcyjność polskiego basketu wśród międzynarodowej konkurencji. Między dwoma brzegami Wisły nie ma szans na rozwój przez duże R. I na kasę. Przez duże K.
Paweł Mytlewski, Radio ESKA Zielona Góra