„I’m back”. Tylko tyle i aż tyle powiedział Michel Jordan (a właściwe przesłał faksem – młodszym fanom koszykówki wyjaśniam, że to taki dawny e-mail), gdy dwie dekady temu ogłaszał swój powrót do NBA i Chicago Bulls. Dlaczego o tym wspominam?
Ponieważ na horyzoncie pojawiła się możliwość powrotu do Stelmetu jego dawnej wielkiej gwiazdy. Oczywiście zielonogórski klub to nie chicagowskie byki, tak jak Walter Hodge i MJ to „nie ta sama liga”, ale wieść o możliwym powrocie tego pierwszego (z zachowaniem proporcji) rozgrzała fanów tak jak ten słynny faks dwadzieścia lat temu. Jest tylko jedno ale: w Chicago chyba nie znalazł się nikt , kto miałby coś przeciwko powrotowi mistrza w szeregi drużyny, ze Stelmetem BC nie jest już tak samo.
Po pierwsze: zawodnika nie chce trener. Saso Filipovski nie widzi miejsca w składzie dla Hodge’a i ma do tego prawo. Ostatnim sezonem udowodnił niezbicie, że zna się na swojej robocie i należy mu się wielki kredyt zaufania. Po drugie: klubu z pewnością nie stać na zatrudnianie kolejnego zawodnika bez zwolnienia kogoś z aktualnych graczy, a jak kosztowne mogą być „odprawy” przerabialiśmy w poprzednich sezonach. Janusz Jasiński w jakimś wywiadzie sam przyznał, że klub „ciuła” każdą złotówkę (a właściwie euro), żeby móc pochwalić się budżetem wymaganym przez EL. Do tego trzeba zadać sobie pytanie – za kogo Walter miałby wejść do składu? Pierwszą nasuwającą się odpowiedzią jest Reynolds. Tylko czy Hodge to przypadkiem nie jest bardziej jedynka niż dwójka? Na tej pozycji mamy przecież Koszarka (chyba nikt rozsądny nie myśli, że klub chciałby się z nim rozstać) i Bosta, za którym pewnie nikt specjalnie by nie płakał, ale też jego pensja nie pokryje w wystarczającym stopniu wydatków na nowego gracza. Poza tym, gdyby zwolnić Reynoldsa ,to czy Koszar i Hodge razem na parkiecie nie potrzebowaliby przypadkiem dwóch piłek? Do tego dochodzą jeszcze umiejętności obronne Waltera, z którymi delikatnie mówiąc, nie jest tak dobrze jak z umiejętnościami ofensywnymi. A wiemy na co stawia Saso: w myśl zasady – „atakiem wygrywa się mecze, obroną wygrywa się mistrzostwa”. Kolejnym argumentem za „nie” jest tak długa przerwa od koszykówki w wykonaniu tego gracza. Oczywiście na PLK jego umiejętności wystarczyłyby aż nadto, choćby i przez rok leżał do góry brzuchem, ale w EL na tym etapie rozgrywek stawianie na nieogranego i roztrenowanego zawodnika mogłyby być zbyt kosztownym eksperymentem.
Z drugiej strony Hodge to ciągle Hodge. Zawodnik, dla którego wielu kibiców chodziło na mecze nie ważne z jakim przeciwnikiem graliśmy. Ktoś kto potrafił zrobić coś z niczego, wziąć piłkę w swoje ręce, kozłować kilkanaście sekund i zdobyć punkty w najważniejszym momencie meczu. Jego akcje dawały nam, kibicom poznać smak wielkiej koszykówki, czegoś czego nikt inny przed nim nie robił w barwach naszej drużyny. Czy wiele pustych miejsc na hali w trakcie meczy Euroligi nie są właśnie znakiem, że takiego gracza potrzebujemy? Czy trzy przegrane końcówki w tych rozgrywkach nie pokazały nam, że w drużynie potrzebny jest ktoś, kto będzie umiał i chciał wziąć na siebie odpowiedzialność za wynik we właśnie takich newralgicznych momentach meczu ? Obawiam się, że koncepcja „wyrównanego składu” nie wystarczy w meczach z potencjalnie lepszymi rywalami. Oczywiście drużyny EL mają i będą miały lepszych (droższych) zawodników niż Walter, ale przecież pieniądze nie grają, a Hodge nie raz udowodnił, że żadnego rywala się nie boi. Do tego dochodzi jeszcze kwestia widowiskowości gry. Te wspomniane już przez mnie „nie robiące szału” zainteresowanie kibiców nie bierze się tylko z braku sukcesu sportowego (chociaż jest to bardzo ważny element). Kibice spragnieni są efektownej, zapierającej dech w piersiach koszykówki. Dlaczego tak często w rozmowach kibiców przewija się nazwisko Lawal w kontekście wzmocnienia zespołu? Od dawna już słychać głosy, że właśnie gracza tego typu potrzebujemy, czyli silnego, skocznego podkoszowego, który nie jedną akcję zakończy wsadem. Przecież Gani nie miał o wiele lepszych średnich od np. Chrisa Burgessa, ale był za to o niebo bardziej efektowny. Ułożona, schematyczna gra może się podobać znawcą i entuzjastą koszykówki, ale tłumów na halę nie ściągnie. Taki gracz jak Walter mógłby znów przywrócić modę na basket w tym mieście.
I w tym momencie dochodzę do sedna – aby wygrywać w EL lub EC i do tego zapełnić halę nie potrzebujemy Waltera Hodge’a, potrzebujemy kogoś takiego jak on. Z tym wyjątkiem, że ten gracz musi umieć grać zespołowo, zarówno w ataku jak i obronie. Kogoś kogo zaakceptuje trener i reszta zespołu. Kogoś kogo pokochają kibice i może za parę lat zechcą zobaczyć jego koszulkę wiszącą pod dachem hali obok koszulki Hodge’a. A Walter? Może w przyszłym roku, gdy koncepcja budowy zespołu będzie nieco inna.
Tomasz Ćwik
Od redakcji: Drogi Kibicu naszego Zastalu. Masz swoją opinię, potrafisz przelewać myśli na papier i chciałbyś zaprezentować swój tekst na łamach zastal.net? Napisz do nas!
fot: Aleksandra Krystians, www.foto-inspiracja.pl